#70latWozowni | Intuicja i uświadomienie. Rozmowa z Martą Smolińską

 

Od lat współpracujesz z Wozownią jako kuratorka – opowiedz, proszę, jak to wszystko się zaczęło.

Moja współpraca z galerią Wozownia zaczęła się około osiemnastu lat temu, więc można powiedzieć, że jest pełnoletnia. Pojawiłam się w Toruniu jako doktorantka na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, a w związku z tym, że zawsze chciałam być kuratorką i rozwijać praktycznie swoje zainteresowania, zapukałam do drzwi Wozowni. Miałam ze sobą katalog Heinza Cibulki – pierwszego modela akcjonistów wiedeńskich. Wówczas jego prace po jednej z wystaw były zmagazynowane w Poznaniu i uznałam, że zaproponuję Wozowni zorganizowanie ich prezentacji. To było moje pierwsze spotkanie z dyrektor Anną Jackowską. Po prostu przyszłam i przedstawiłam jej swoją koncepcję. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Obie uznałyśmy, że skoro jestem tutaj doktorantką i mam zainteresowania kuratorskie, rozpoczniemy współpracę.

Wystawa Heinza Cibulki była pierwszą wystawą, jaką tu robiłam, przy współpracy z Austriackim Forum Kultury. Heinz Cibulka jest postacią legendarną, jedną z tych, które występują w wielu podręcznikach historii sztuki – głównie jako pierwszy model akcjonistów wiedeńskich. Ale do pewnego momentu mało kto wiedział, że jest on również samodzielnym artystą, fotografem, autorem kolaży digitalnych. Tu, w Toruniu, po raz pierwszy pokazywał fryz fotograficzny, który zrobił pod Wiedniem, w okolicy, gdzie mieszka. Praca ta była przesiąknięta poetyką związaną z krajobrazem, z rytuałami, ale także z pewnym rodzajem wizualnego radykalizmu, czyli pokazywaniem „mięsności” życia,  przy całej poezji, jaką Cibulka te zjawiska otaczał. Wystawa odbywała się w górnej sali galerii  i doskonale wpisała się w tę przestrzeń.

 

 

No właśnie – przestrzeń. Specyficzna architektura to znak rozpoznawczy Wozowni. Daleko jej do white cube’a… Jak zareagowałaś na te charakterystyczne słupy, które dzielą obie główne sale galerii?

Pierwszy kontakt z przestrzenią galerii wywołał u mnie stan niemal lękowy, bo wydawało mi się, że ta przestrzeń jest tak wyrazista, że sama wygląda jak wystawa. Zadałam sobie pytanie: „Co tu można jeszcze zrobić, kiedy już mamy do czynienia z tak fantastyczną instalacją?”. Ale z czasem pokochałam tę przestrzeń, zdając sobie sprawę z tego, że nie można z nią walczyć, nie wolno próbować udawać, że tych filarów nie ma, tylko trzeba się z nimi „zaprzyjaźnić” i traktować jako integralną część każdej wystawy, starać się je po prostu włączyć w wizualną, semantyczną grę w każdej aranżacji. Teraz to jest przestrzeń, którą szalenie lubię i która mnie inspiruje. Czuję pewien rodzaj zżycia się z nią, rozumiem ją i jestem w stanie wyobrazić sobie tutaj każdą wystawę – w takim sensie, że wiem, który artysta powinien „iść” do dolnej sali, który do górnej.

Wozownia realizowała nawet cykl wystaw, które odnosiły się do specyfiki tej przestrzeni, konkretnie do słupów. Jedną z nich miałam przyjemność przygotowywać z Janem Berdyszakiem. Nosiła tytuł Słupy i reszty i odbywała się w obu głównych salach galerii. Szczególnie w dolnej sali Jan Berdyszak skumulował prace, które odnosiły się do każdego ze słupów. Ustawił wokół nich różnego rodzaju instalacje. Każdy słup został otoczony innego rodzaju przedmiotami, innego rodzaju uwagą. Np. jeden wyposażony był w dziwne szklane „nosidło” – jakbyśmy mieli podejść do tego słupa i go ze sobą zabrać. Wokół kolejnych słupów rozciągały się np. Popowłocza Berdyszaka, czerwone tkaniny w kształcie ludzkiej sylwetki. Pojawiły się potłuczone butelki jako pewnego rodzaju reszty… Tutaj właśnie była ta gra z obecnością słupów i z pytaniem o ich status, który w zasadzie w tej galerii jest niezbywalny.

 

 

Bardzo ciekawą instalację w relacji do słupów w ramach współpracy ze mną zrobiła też Katarzyna Podgórska-Glonti, która układała na nich ubrania. Piętrzyły się one we wszystkich zagięciach i wolnych przestrzeniach i kontrastowały swoją bogatą kolorystyką z drewnem i jego materią. Gdy aranżuję tutaj jakąś wystawę zawsze próbuję odnieść się do obecności tych słupów także w taki sposób, że wieszam na nich prace. Wydaje mi się, że świetnie udało mi się wykorzystać to w czasie wystawy Celiny Kanunnikavej, która prezentowała obrazy przedstawiające mechanizmy obserwowania nas w totalitarnych miastach. Wszystkie dziwne, odbijające lustra, oczy, które nas śledzą, kamery, umieściłyśmy wysoko pod sufitem, na filarach, żeby stworzyć wrażenie opresji, tego że jesteśmy cały czas podglądani, nasz ruch jest rejestrowany.

 

 

 

Jesteś kuratorką współpracującą z różnymi galeriami i instytucjami, ale równocześnie badaczką i wykładowczynią na poznańskim Uniwersytecie Artystycznym. Jak te dwa obszary twojej działalności wzajemnie na siebie wpływają?

Moja działalność kuratorska bardzo ściśle zazębia się z moją działalnością badawczą. Nie potrafię powiedzieć, co jest pierwsze, bo często najpierw jest wystawa, która inspiruje mnie do tego, żeby podjąć później jakiś wątek i naukowo go pogłębić, ale bywa też odwrotnie, tzn. najpierw widzę wątki, które mnie interesują i którymi się zajmuję od jakiegoś czasu, po czym robię wystawę. Ale gdybym miała patrzeć na to statystycznie, chyba częściej wychodzę od sztuki, tzn. najpierw inspiruje mnie konkretne spotkanie z dziełami. To skłania do tego, żeby podjąć jakiś wątek badawczy. W momencie, gdy moja wiedza jako naukowczyni, historyczki sztuki się poszerza, wówczas staram się przełożyć ją na praktykę kuratorską. Ogromną wagę przykładam też do tego, żeby ta strategia kuratorska była zarówno intuicyjna, jak i uświadomiona.

Wydaje mi się, że wystawy, które tutaj robiłam, wpisują się dobrze w cały program funkcjonowania Wozowni. Wozownia ma swój wyrazisty profil jako galeria – pokazuje się tu sztukę młodych, sztukę kobiet, sztukę, która często wiąże się z cielesnością. Ze swoimi zainteresowaniami wpasowałam się do tego programu. Przede wszystkim w mojej strategii kuratorskiej i doborze artystów starałam się uruchamiać różne zmysły – nie tylko zmysł wzroku. Zajmując się badawczo haptycznością stawiałam na zmysł dotyku, na doświadczenie somatyczne. Generalnie rzecz biorąc Wozownia zawsze była otwarta na projekty, które przekraczały jednozmysłowy wymiar sztuki, co uważam za progresywne. Otwartość pani dyrektor na tego rodzaju program zawsze mnie zachęcała do tego, żeby takie propozycje składać.

Pokazywałam tu też często sztukę, która dotyka problemów bardzo aktualnych, bo Wozownia jest dla mnie galerią stawiającą w centrum te problemy, które powinny być obecnie dyskutowane. W takim mieście jak Toruń, które posiada duże środowisko uniwersyteckie, Wydział Sztuk Pięknych, kierunki takie jak historia sztuki, konserwatorstwo, ochrona dóbr kultury, muzealnictwo, istnieje bardzo dobry grunt do tego, żeby taka dyskusja się cały czas toczyła. Z drugiej strony wszystkie uwarunkowania związane z tym, że Toruń jest kojarzony jako miasto Radia Maryja… Mamy tu bardzo szeroki kontekst odniesień. Przede wszystkim jednak jest to miasto o bogatej tradycji intelektualnej, związane z Kopernikiem, łączeniem sztuki i nauki.

 

Spotkałam się ze stwierdzeniem, że wystawy przez ciebie realizowane to najbardziej wyraziste propozycje Wozowni. Jak rozumiesz to określenie? Czy właśnie tej wyrazistości szukasz? Jest to jakieś kryterium doboru prac i artystów?

Bardzo miło mi słyszeć, że wystawy, których byłam kuratorką, są określane jako wyraziste, choć sama nie wiem, co to znaczy… Jeśli miałabym spróbować odnieść się do tego pojęcia w relacji do tych wystaw, które tutaj zrobiłam, powiedziałabym, że po prostu robię je w kontekście tego, co mnie interesuje, co jest dla mnie żywe, co uważam za aktualne, co potrafi połączyć temat i świadomość artysty z dobrą jakością wizualną prac. Nie doceniam artystów, którzy mają świetny warsztat, ale ich sztuka jest o niczym. Nie doceniam też artystów, którzy są tylko i wyłącznie teoretykami i nie potrafią swoich myśli przełożyć na ciekawe obiekty wizualne. Dla mnie pierwszym kryterium tej wyrazistości – jeśli mogę się odnosić do tego pojęcia – jest właśnie fuzja tej mocnej, zapadającej w pamięć, przekonującej wizualności i tematu, który jest aktualny. Wydaje mi się, że artyści w dzisiejszych czasach muszą łączyć obie te rzeczy, bo sztuka już dawno przestała dążyć do piękna. Cel sztuki to budzenie refleksji. Piękno może się przydarzyć po drodze jako produkt uboczny i wtedy nie mam nic przeciwko niemu. Generalnie jestem przeciwniczką estetyzacji, która nie wiadomo czemu ma służyć. Uważam, że piękno jest czasami niebezpieczne, bo przykrywa palące problemy. Dlatego też zapraszam do współpracy artystów, którzy są autentyczni w tym, co robią, i po to są artystami sztuk wizualnych, którzy potrafią wyrazić się w kategoriach wizualnych, żeby powiedzieć nam w tym konkretnym medium coś, czego nie da się przełożyć na słowa. Oni muszą być przekonani o tym, że właśnie to medium jest dla nich konieczne, żeby wyrazić to, co mają do powiedzenia.

 

Czyli treść ponad formą?

Dla mnie zdecydowanie najważniejszy jest problem, który wystawa stawia, i to, o czym ma opowiedzieć, jakie przeżycia ma obudzić w odbiorcach. Nigdy też nie stosuję takiego sformułowania, że sztuka ma do czegoś zmusić – sztuka ma do czegoś zaprosić. Dlatego staram się, żeby każda z wystaw była tak zaaranżowana, aby widz podjął decyzję, czy idzie dalej, czy nie, żeby dał się zaskoczyć, ale nie czuł się opresyjnie.

Nie unikam pokazywania sztuki abiektalnej czy sztuki operującej estetyką odpychającą czy estetyką brzydoty. Wystawa Mdłości, która była zainspirowana częściowo książką Sartre’a, częściowo sztuką młodego pokolenia artystów w Polsce, była dla mnie fascynującym doświadczeniem kuratorskim. Starałam się zapytać w niej o to, jak Sartre, który sam zainspirowany był filozofią wstrętu Nietzschego, zwracał uwagę na fakt, że bez doznania mdłości nie jesteśmy w pełni ludźmi. Zaczęłam się zastanawiać, co te mdłości znaczą dla młodego pokolenia artystów. Ale ten namysł teoretyczny przyszedł w zasadzie trochę później, ponieważ sama idea wystawy narodziła się w moim śnie, po zajęciach ze studentami na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, kiedy zobaczyłam pokaźną liczbę prac, które zrobiły na mnie duże wrażenie. We śnie ułożyły mi się one we wspólną całość. Mój mózg je uporządkował i odniósł do kategorii mdłości Sartre’a. Zaczęłam się zastanawiać, czy książka napisana przez francuskiego egzystencjalistę w 1938 roku, czyli u progu wojny, może nam coś dać jako namysł teoretyczny w relacji do tego, co robi młode pokolenie.

Dla mnie jako kuratorki taka wystawa angażująca młodych artystów to zawsze wielka szkoła i możliwość wglądu w to, o czym myślą, co jest dla nich ważne, co przeżywają. Fascynujące jest np. to, jak bronią się przed dojmującymi problemami, takimi jak choroba, utrata kontroli nad ciałem, które nas zaskakuje tym, że nie wpisuje się w kanony piękna, że nas zdradza. Jest jakiś rodzaj nerwowości, który towarzyszy tym młodym ludziom. Oni rzeczywiście się tego boją, a z drugiej strony w swojej sztuce te problemy też delikatnie muskają. Dotykają też problematyki śmierci. Czasami są to bardziej „mdłości” niż „wstręt”, bo oni są też wychowani w czasach, kiedy cała ikonosfera współczesności jest zestetyzowana. Oni zresztą też pewne kwestie estetyzują.

 

 

Wspierasz start początkujących artystów m.in. zapraszając ich do przygotowywanych przez siebie wystaw. Ale czy nie odczuwasz czasem pewnego oporu ze strony instytucji do współpracy z niedoświadczonymi twórcami o jeszcze niepewnym statusie?

Wozownia dawała mi zawsze taką możliwość, żeby pracować z bardzo młodymi artystami. W tej galerii zawsze była taka odwaga do stawiania na młodych i rodzaj nieprawdopodobnego zaufania, które sobie wypracowywałyśmy z panią dyrektor Anną Jackowską przez tyle lat przyjaźni i współpracy. Ufałyśmy sobie pod tym względem, że jeśli coś proponowałam, a były to kompletnie młode osoby, to jednak stała za tym jakość artystyczna. Była ona definiowana najpierw w sposób intuicyjny, a potem okazywało się, że prawie każda z osób, które brały udział w grupowej wystawie Mdłości, miała później tutaj indywidualną wystawę. I te wystawy okazywały się bardzo ciekawe i aktualne.

 

Co daje Ci ta współpraca z młodymi artystami? Starasz się jakoś na nich wpływać, kształtować? Jak widzisz swoją rolę jako kuratorki?

Robię wystawy w autentycznym dialogu z artystami, których zapraszam do współpracy. I jest to dla mnie miłe, że oni potem mówią w swoich wspomnieniach, że to był rodzaj współpracy dialogicznej, że nie było tu żadnej hierarchii, podziału ról. Że było porozumienie i wzajemne inspirowanie się. Dla mnie kuratorstwo jest zawodem niezwykle twórczym i nie chciałabym być taką kuratorką, która chodzi i narzuca – chociaż czasami, szczególnie w wystawach grupowych, trzeba trzymać pomysł mocno w ryzach, bo rywalizacja między artystami o przestrzeń staje się trudna do opanowania. Wydaje mi się, że ja – jako kuratorka – wnoszę pewien twórczy wątek do tych wystaw: sposób ustawienia strategii narracji. Szczególnie w wystawach grupowych ważny jest sposób, w jaki artyści komunikują się swoimi pracami. Zazwyczaj nie robię tak, że jeden artysta ma kącik tu, a drugi tu, tylko przeplatam prace, czasami rozbijając nawet spójność cykli, tak że mieszają się z pracami innych artystów. Wydaje mi się, że to jest moja najbardziej indywidualna sygnatura widoczna w tych wystawach – może na tym polega ich wyrazistość. Zależy mi na tym, żeby te wystawy były pewnego rodzaju opowieściami, które rozgrywają się w relacji do przestrzeni. To nie zawsze jest opowieść, która da się przełożyć na słowa, ale doznajemy ją ciałem, zanurzając się w przestrzeń Wozowni i badając swoją obecnością i swoimi zmysłami układ tych prac w przestrzeni. I dla tego właśnie ta przestrzeń jest taka szalenie ważna.

 

Odnoszę wrażenie, że twoja relacja z Wozownią jest bardzo osobista.

Uwielbiam Wozownię. Ja tu odpoczywam. Nawet jeśli wystawa, którą robię, podejmuje bardzo trudny problem, to sama radość jej współkreowania w tej przestrzeni, z tym zespołem i z tymi artystami, których zapraszam, jest zupełnie fascynująca. Przyjaźnię się od lat z panią dyrektor. To jest bardzo ważny rodzaj relacji, która „pracuje” w tle. Niezwykle szanuję jej program – spójność tej instytucji. Myślę też, że to jest galeria bardzo niedoceniana w Polsce – w rankingach mało ją widać. Ale jakość tego programu jest dla mnie wyraźna. Jestem zaszczycona, że mogę ten program współtworzyć. Poza tym z każdym mi się tu dobrze pracuje. Jestem witana z uśmiechem, odprężam się, pracuję bez stresu. Może na początku, jak się tu pojawiłam, był jeszcze w ekipie technicznej taki starszy pan z wąsem, który musiał się przyzwyczaić do myśli, że on będzie musiał słuchać tego, co ja mam mu do powiedzenia, i wyraźnie się z tym zmagał. Ale potem oswoiliśmy się ze sobą nawzajem: ja się oswoiłam z tym, że on potrzebuje co chwilę przerwy na papierosa, on się oswoił z tym, że jak wróci, to ja mu powiem, co on ma teraz zrobić – teraz, a nie później – i że to będzie moja ostateczna decyzja. Dotarliśmy się. A potem ekipa techniczna, która tu pracowała, zawsze była absolutnie niezawodna, kreatywna. Szczególnie świetnie wspominam pana Tomka. Panie, które pracują w kasie i które opiekują się wystawami, zawsze chętnie w czymś pomogą, dodatkowo się zaangażują. Lubię projekty graficzne pana Kazimierza, dokumentację fotograficzną, którą robi. Bardzo lubię całą tę atmosferę.

 

Rozmawiała Natalia Cieślak

 

 

Zobacz także:

[ENG] “The Wozownia Art Gallery in Toruń – Taming The Pillars” – analiza specyfiki architektury wystawienniczej Wozowni

“Spojrzenie w tłum” – recenzja wystawy Celiny Kannunikavej “Masa i władza”

“Mięso i lukier” – recenzja wystawy “Mdłości”

 

wróć